Jako ministrant w mojej rodzinnej parafii, choć niewiele rozumiałem z tego, co działo się w te dni w kościele, miałem poczucie, że to coś tajemniczego, podniosłego i wyjątkowego w całym roku.
Jestem wychowany na oazie. Sługa Boży ks. Franciszek Blachnicki uczył, że Triduum Paschalne to wielkie rekolekcje Kościoła, a cała odnowa Kościoła wyraża się w sposobie jego obchodzenia w parafiach. „Jaka odnowa Triduum Paschalnego, taka odnowa Kościoła” – mawiał. Dlatego jako początkujący wikary walczyłem o to, by te najważniejsze liturgiczne celebracje były odprawiane pięknie, godnie, bez pośpiechu. Bywało z tym różnie. Spowiednik napomniał mnie, żebym nie koncentrował się aż tak bardzo na niedociągnięciach liturgicznych, bo może mi to przesłonić Chrystusa. A przecież to o Niego chodzi, a nie o perfekcyjność obrzędów.
W wielkoczwartkowej liturgii porusza mnie najmocniej umywanie nóg. Proboszcz mojej rodzinnej parafii prosił często mojego tatę, aby był jednym z „apostołów”. Raz jeden w życiu sam znalazłem się w tej roli. Byłem wtedy wikariuszem. Proboszcz postanowił jednego roku, że będzie umywał nogi wszystkim księżom. Przyznam, że nie zawsze widziałem w moim proboszczu Jezusa, ale wtedy tak właśnie było. Zobaczyłem mojego przełożonego na kolanach, pochylonego do moich nóg. To było wstrząsające. Chyba lepiej zrozumiałem wtedy Piotra, który chciał powstrzymać przed tym gestem Jezusa. Bóg nie może nam służyć, to my powinniśmy służyć Panu Bogu. Taka jest normalna kolej rzeczy. Tak się nam przynajmniej wydaje. Ewangelia zmienia ten obraz. Muszę pozwolić Bogu, aby mnie kochał, aby pochylił się nad moim brudem, nędzą. Jego miłość musi mnie dotknąć. Moja miłość, moja służba kapłańska może czerpać siłę tylko z Niego. Sam z siebie jestem tylko pyszałkiem szukającym jedynie własnej chwały. Jeśli On mnie nie obmyje, nie mam żadnych szans.
Dawniej nieco drażniło mnie traktowanie Wielkiego Czwartku jako „święta kapłanów”. Kwiaty i życzenia składane księżom w tym dniu wydawały mi się pewną przesadą. Przecież powinniśmy koncentrować się na Jezusie, a nie na Jego grzesznych sługach. Tak myślałem. A jednak to prawda, że Wielki Czwartek jest dla księży przypomnieniem o ich tożsamości. W katedrach rano odbywa się Msza Krzyżma Świętego, podczas której prezbiterzy odnawiają swoje kapłańskie przyrzeczenia. Uświadamiają sobie, kim są i kim powinni być. Dziś myślę nieco inaczej o tych przejawach życzliwości pod adresem księży. Tu nie chodzi przecież o mnie, o nas, ale właśnie o Chrystusa. I jakkolwiek patetycznie to zabrzmi, wierni chcą widzieć w kapłanie właśnie Jego.
Mówi się, że ostatnia wieczerza to pierwsza Msza św., a Wielki Czwartek to dzień ustanowienia Eucharystii i kapłaństwa. To nie jest do końca tak. Z wiekiem coraz bardziej odkrywam, że Wieczernik musi być zawsze łączony z Golgotą, uczta z ofiarą. Prawdziwe „prymicje” Jezusa odbywają się na krzyżu. Wtedy Jego ciało zostaje za nas wydane, a krew za nas przelana. W kontekście krzyża można zrozumieć, że umycie nóg było tylko słabą zapowiedzią tego, do jakiej służby dla ludzi zdolny jest Bóg, jak wielka i pokorna jest Jego miłość, która przynosi nam ocalenie. Nie wolno sprowadzać Eucharystii do braterskiej uczty. Pascha Mesjasza rozpoczęła się w Wieczerniku, ale tam się nie skończyła. Potem były jeszcze modlitwa w Getsemani, noc w areszcie, sąd i śmierć na krzyżu dokładnie w tej godzinie, gdy zabijano w świątyni baranki paschalne. Biblista Brant Pitre dowodzi, że Jezus nie wypił ostatniego, czwartego kielicha wina, który kończył żydowską Paschę (tzw. kielich hallelu, czyli kielich chwały). Wypija go dopiero na krzyżu. Najpierw woła: „Pragnę”, a gdy podają mu kwaśne wino, kosztuje go. Wtedy mówi: „Wykonało się” i umiera. Eucharystii nie można rozumieć jako liturgicznej pamiątki samej tylko ostatniej wieczerzy. Msza św. to uobecnienie nowej Paschy, czyli tego, co stało się w Wieczerniku, oraz tego, co wydarzyło się w Wielki Piątek na krzyżu. Jezus podczas ostatniej uczty paschalnej z uczniami nadał sens swojej śmierci na krzyżu, sam stając się kapłanem, ofiarą i ołtarzem.
Wciąż mam w pamięci zdanie z kazania, które usłyszałem na jubileuszu 25-lecia kapłaństwa: „Ksiądz musi dolać do kielicha na ołtarzu coś ze swojej krwi”. Te słowa napełniają mnie trwogą, bo wiem, że tego nie potrafię. Patrzę ze zrozumieniem na apostołów, którzy nie potrafili czuwać jednej godziny z Panem w Ogrójcu. Jak bardzo jestem do nich podobny! Proszę Pana, by umył moje nogi. Proszę, by mnie zachował od losu Judasza. Kiedy odprawiam Mszę św., staram się zawsze mieć przed sobą krucyfiks. Nie ma uczty bez ofiary. Nie ma Eucharystii ani kapłaństwa bez miłości. Nie ma miłości bez daru z siebie.•