O przeżywaniu Triduum Paschalnego w szczególnych warunkach – wojny w Ukrainie – mówi o. Tomasz Samulnik, dominikanin z Kijowa.
Marcin Jakimowicz: Wielka Sobota to wielka cisza. Jak Ojciec, zakochany po uszy w jazzie, wytrzymuje cały dzień w milczeniu?
O. Tomasz Samulnik: Na tym etapie życia, na którym jestem, nie jest dla mnie problemem wytrzymać zewnętrzną ciszę. O wiele trudniej jest mi zamilknąć wewnętrznie, zwłaszcza w Wielką Sobotę, ze świadomością, że Chrystus zstąpił do otchłani, by wyprowadzić wszystkich tam przebywających i wprowadzić do radosnego przebywania z sobą. Otchłań, do której zstąpił Chrystus, odzwierciedla także otchłań ludzkiej duszy, w której, prócz całej głębi Bożego, twórczego piękna i dobra, znajduje się ciemność mojego grzechu. Chrystus zna również moją otchłań. Zstąpił do niej. To dla mnie trudne, bo wiąże się z ujawnieniem i oddaniem ciemnej strony mojego życia. Dlatego często proszę Pana o łaskę wewnętrznego wyciszenia, aby On mógł mówić. By nasza rozmowa odbywała się bez zbędnych zakłóceń. „W nawróceniu i spokoju jest wasze ocalenie, w ciszy i ufności leży wasza siła” – mówi prorok (Iz 30,15). W ciszy, w której pozwolimy Bogu mówić do naszego serca.
Paweł Bębenek, którego wybuch wojny zastał w Waszym klasztorze, opowiadał, że odkrył wówczas nową dynamikę w muzyce: pianissimo fortissimo. Krzyczącą ciszę: tak do bólu przejmującą, głęboką, że aż głośną...
Pamiętam, jak 23 lutego wiozłem Pawła z lotniska Kijów-Boryspol. Cieszyliśmy się ze spotkania, z warsztatów muzyki liturgicznej, które miał współprowadzić. 24 lutego planowaliśmy eksplorować Kijów, jego zabytki, ciekawe miejsca. Radość spotkania, wspólne plany, modlitwa – to pianissimo. Następnego dnia rano po jutrzni spotkałem panią Katię, naszą kucharkę, która ze łzami w oczach przerażona oznajmiła mi, że rosyjskie wojska zbombardowały lotnisko w Boryspolu. Trudno mi było w pierwszej chwili w to uwierzyć. Wraz z braćmi wdrożyliśmy podjęty wcześniej plan jak najszybszego transferu Pawła do Polski. To było owo przeciwległe fortissimo, które dla mnie trwało do momentu otrzymania wiadomości, że Paweł jest już bezpieczny po polskiej stronie granicy. Nieprzyjemny, szokujący, rozstrajający zwrot, zarówno w życiu, jak i w muzyce…
Sobota to oczekiwanie. W Kijowie doskonale znacie wagę tego słowa. Nie macie już dość czekania?
Czekanie, w naszym wypadku na koniec wojny, jest nużące. Jednakże po etapie znużenia przychodzi etap refleksji, który pozwala wykorzystać ten czas jako szansę, jako czas łaski. Mogę go przeżyć jako swoiste rekolekcje, bo wydarzenia skłaniają do zadania sobie najistotniejszych pytań. O sprawy doczesne, o wieczność. Śmierć wyraźnie siedzi nam na karku. Staram się wykorzystać ten czas twórczo, tzn. na kontakty z przyjaciółmi, nadrobienie korespondencji, pisanie różnych rzeczy, przygotowanie wykładu, lekcje języka. Czekanie posiada zatem różne walory. Wierną towarzyszką oczekiwania jest nadzieja, która nas, chrześcijan, zawieść nie może. Czas wojny, wybuchów związanych z atakami rakietowymi, rozwożenia paczek z żywnością, odzieżą i lekami to czas uczenia się i ćwiczenia w nadziei.
Jezus zmartwychwstał „wczesnym rankiem, kiedy było jeszcze ciemno”. Być może stoimy teraz, płacząc w ciemności, przy… pustym grobie?
Treść twojego pytania przepięknie zilustrował Paweł Bębenek w misterium sakralno-jazzowym „Noli Me tangere”, opowiadającym o Marii Magdalenie. Początkowa minorowa tonacja wyraża żal, smutek związany ze złożeniem Jezusa do grobu. Tonalność utworu jest rozjaśniona w chwili dialogu Marii Magdaleny z „ogrodnikiem”, a kulminacja muzycznej radości następuje, gdy Jezus wzywa Marię po imieniu. Śpiewa wtedy czterogłosowa schola przy wtórze kontrabasu i improwizacji saksofonu tenorowego. Tego typu przejścia od beznadziei śmierci do nadziei Zmartwychwstania uczy nas liturgia, szczególnie liturgia Triduum Paschalnego. To właśnie tu przeżywamy Paschę: przejście z ciemności każdego grzechu, który na krzyżu zgładził Chrystus, do nadziei zbawienia, czyli nadziei na wieczne życie z Bogiem.
Łatwiej nam przeżywać Wielki Piątek niż Wielką Sobotę... Umiemy popłakać, wzruszyć się, ale trudno nam cieszyć się Zmartwychwstaniem.
To prawda. Moje doświadczenie podpowiada bolesną prawdę o Tomku jako smutasie, któremu łatwiej jest przeżywać swój ból bądź wczuć się w cierpienie kogoś innego. Pewnym niedoścignionym ideałem jest dla mnie szczere „płakanie z płaczącymi i cieszenie się z cieszącymi” (Rz 12,15). A Jezus właśnie kimś takim był! To w Nim jest wzór i miara naszego życia i postępowania. To wielka sztuka, która wymaga ode mnie autentyczności, czystości serca. Mam nadzieję, wierzę, że również w tej dziedzinie życia ostatecznie doświadczę zmartwychwstania. •